1Still life
Czwórka młodych muzyków z Coventry (Wielka Brytania), którzy występowali pod szyldem Still Life zostali zauważeni w 1968 roku. Wtedy to nikomu nie znana grupa nagrała jedynego singla, który jednak zaginął bez śladu. Wytrwałość i cierpliwość adeptów muzyki hard rockowej opłaciła się. Trzy lata później zespół Still Life wydał swój jak się potem okazało jedyny album, zatytułowany po prostu „Still Life”. Muzyka została nagrana w Nova Sound Recording Studios, nieopodal Marble Arch w Londynie w pięciu podejściach od 1 do 13 października 1970. Album został zmiksowany 26 października, a producentem płyty był Stephen Shane, która jak już wcześniej wspominałem, została wydana przez Vertigo Records. Krytycy muzyczni przyznali, że muzykę, która pojawiła się na płycie „Still Life”, trzeba zaliczyć do jednych z wcześniejszych prób rocka progresywnego (tak zwany proto-progrock), zdominowanego przez organy Hammonda, z elementami hard rocka wspartymi lirycznymi motywami poszczególnych linii melodycznych oraz tekstowych. W zestawie instrumentów, które użyto podczas nagrywania albumu nie ma gitary elektrycznej (w kilku tylko fragmentach pojawia się gitara akustyczna), zatem oparcie linii melodycznej tylko na organach było przedsięwzięciem może nie nowatorskim, ale na pewno odważnym i dość ryzykownym. Tę niezwykłą lirykę w muzyce i tekście słychać przede wszystkim w pięknej kompozycji „Don`t Go”, gdzie na pierwszym planie przepięknie snują się dźwięki organów Hammonda, by za moment wzmocnić dźwięk z wyczuciem zaprezentowaną sekcją rytmiczną. Moim zdaniem „Don`t Go” to jedna z ciekawszych kompozycji nie tylko na tej wyjątkowej płycie.
Muzyczne menu rozpoczyna „People In Black”, psychodeliczny początek z linią melodyczną fletu i akustycznej gitary z mocnym śpiewem Martina Cure, przekształca się w ciekawie budowaną konwencję progresywną z domieszką mocniejszych fragmentów brzmieniowych, napędzanych doskonale przez organy Hammonda. W kolejnych utworach muzycy nie zwalniają tempa ani nie obniżają poziomu. „October Witches” to z kolei popis niezwykle wysokich umiejętności nie tylko kompozytorskich jak również artystycznych Terry`ego Howellsa, który umiejętnie łączy partie organowe z fortepianem. Podobnie niezwykle ciekawie brzmi muzyka na „Love Song No 6 (I Will Never Love You Girl)” gdzie ponownie subtelnie wplecione są dźwięki gitary akustycznej i fortepianu, jakby w ukryciu, gdzieś z tyło za pierwszoplanową rolą organów Hammonda i sekcji rytmicznej z niezwykle uczuciowym i słychać to ekspresyjnym, oddającym atmosferę utworu i tekstu śpiewem Martina Cure. Z kolei „Dreams” przypomina mi, choć to nie jest żaden zarzut, wczesną twórczość Deep Purple. Takimi wariacjami na temat mógł się wtedy pochwalić jedynie Jon Lord. Jak słychać jednak, może to zabrzmi trochę obrazoburczo, nie tylko ten wspaniały muzyk, ikona muzyki rockowej miał patent na takie granie w tamtych czasach. Kończący utwór zatytułowany „Time” jest jakby klamrą, stylistyczną i nawiązuje swoim konstrukcyjnym rozwiązaniem do wcześniejszych kompozycji, choć trzeba przyznać, że utwór jest utrzymany w bardziej w konwencji hard rockowej, jednak, co warto podkreślić, z częstymi zmianami tempa. Muzyka zaprezentowana przez zespół na ich debiutanckim albumie na tyle była doskonała i na tyle dobrze się sprzedawała, że wytwórnia zaproponowała zespołowi kontrakt na wydanie kolejnych sześciu takich albumów, ale niestety muzycy zmęczeni swoim towarzystwem i czasami wyczerpujacą współpracą współpracą, nie podjęli się kolejnego artystycznego wyzwania i zdecydowali o rezygnacji z kontraktu i niespodziewanie rozwiązali zespół.